Recenzja filmu: Van Helsing
Van Helsing to film w reżyserii Stephena Sommersa (znanego chociażby również jako reżyser Mumii), wydany w 2004 roku. Film ten otrzymał nagrodę Saturna za najlepszą muzykę oraz był nominowany w innych kategoriach (oprócz nominacji do Saturna był również nominowany do nagród w Teen Choice). Dostajemy dwie godziny seansu w mrocznych klimatach wampirów, postaci nadprzyrodzonych oraz wprost legendarnych.
Historia opowiada nam o losach Van Helsinga — człowieka zsyłanego przez Watykan do różnorakich misji polegających na wytropieniu, schwytaniu bądź zabiciu nadprzyrodzonych istot. Tym razem nasz bohater ma za cel zabić hrabiego Drakulę, siejącego spustoszenie w Transylwanii. Czy uda się naszemu łowcy to osiągnąć? Jakie tajemnice czekają na niego w tym upiornym miejscu? Czego dowie się o swojej przeszłości? Dowiecie się, oglądając film.
Fabularnie film jest interesujący. Nie dostajemy zbyt dużo informacji dotyczących naszego głównego bohatera, przez co w czasie całej swojej wędrówki jest dla nas tajemniczy — a co za tym idzie — powodujący większe zainteresowanie. Poza tym moim zdaniem w ciekawy sposób przedstawiono
w tym filmie postaci wampirów, które jednak w wielu produkcjach potrafią być dobre, ale również wyniszczone do reszty. Nikt nie świeci się na słońcu, nie pije whiskey jako zastępstwa krwi i nie wydaje się bratem ghula.
Jedyna rzecz, która zaczęła mnie stopniowo irytować w całym biegu historii, to jakże oklepany wątek miłosny między naszym łowcą, a „księżniczką” mającą problem z wampirami. Pojawiały się zbyt długie przerwy sygnalizujące dobitnie to, co między nimi się może zdarzyć (bądź zdarzy). Mimo wszystko zakończenie całego ich wątku romantycznego (i jednocześnie całego filmu) było mocno zaskakujące. Przecież nie każda bajka kończy się „i żyli długo i szczęśliwie".
Wizualnie nie można się zbyt mocno czepiać i krytykować tego filmu. Oczywiście efekty specjalne nie były powalające, przemiany wampirzyc potrafiły nieco bawić niż jakkolwiek przerażać, lecz mimo wszystko trzeba zwrócić uwagę na jedną rzecz. Ten film ma już 14 lat na karku. Odbiorca przyzwyczaił się już do tony doprecyzowanych efektów specjalnych, gdyż to na nich ma opierać się film. Jak na tamte czasy jest co całkiem dobra dawka efektów, która potrafi zainteresować.
Pod względem muzyki nie mam się do czego doczepić w zasadzie. Nie było może i popularnych, klasycznych utworów, które wpadają w ucho. Mimo wszystko otrzymaliśmy klimatyczne brzmienia w zależności od sytuacji na ekranie. Cała oprawa dźwiękowa miała swój urok, który idealnie komponuje się z całym klimatem filmu — ponure dźwięki skrzypiec oraz przy żywszych momentach dźwięk gitary akustycznej.
Nie oszukujmy się, ale jeśli chodzi o obsadę aktorską, to tylko z jednego konkretnego powodu człowiek zdecydował się obejrzeć ten film — główną rolę gra Hugh Jackman (niektórym znany tylko jako Wolverine). To jego najprzyjemniej ogląda się na ekranie, to na niego zwraca się największą uwagę i to on mimo zepsutej nieco otoczki filmu daje z siebie 100%. Prócz niego moim zdaniem ciekawą postacią był Drakula, grany przez Richarda Roxbourgh (znany chociażby z Ligii Niezwykłych Dżentelmenów).
Podsumowując, film jest średni na współczesne czasy. Oczywiście, jeśli patrzeć na to przez pryzmat 2004 roku, z pewnością prezentował się dużo lepiej. Obecnie jest to ciekawy seans, który pozwala nam zobaczyć Jackmanna w nieco innej roli, sprawdzić, jaki reżyser miał plan na przedstawienie wampirów i spędzić neutralnie te dwie godziny przed ekranem. Mimo wszystko zachęcam do obejrzenia, by każdy wyrobił sobie własną opinię. W końcu o to głównie chodzi.
Ocena ogólna: 5/10
Komentarze
Prześlij komentarz