Recenzja filmu: Walentynki
Wiem, że idealnie się wpasowałam z datą na wrzucanie recenzji tego filmu. Świeżo po Halloweenowych imprezach, klimatach la muerte oraz cmentarianowaniu ja rzucam się z filmem o kolejnym komercyjnym święcie w roku — walentynkach. Mimo wszystko wydaje mi się, że walentynki, tak samo, jak niedawno obchodzone święto zmarłych ma coś wspólnego — nie powinno być JEDNEGO DNIA w roku, by uczcić daną kwestię. To powinno być przez cały rok.
Niestety komercja robi swoje, w związku z czym w lutym ludzie pokazują swoją miłość, w sklepach widzimy tonę czekoladek, kwiatków, motywów z sercem, a w kinach wysyp filmów o miłości niczym Last Christmas, które już niedługo zacznie dudnić w większości miejsc. Również nie zaskoczy nas fakt, że film w 2010 o nazwie jakże tajemniczej — Walentynki, posiada obsadę aktorską, z której większość i tak każdy zna. Prawie niczym Listy do M, które również niedługo powinny zacząć bombardować... ale może przestanę wreszcie porównywać.
Czego możemy spodziewać się po filmie o nazwie Walentynki? Jak nic nadmiernego przedstawienia „magii” tego święta! Niczym w prawdziwym życiu — tona słodyczy i wylewająca się wszędzie nadmierna miłość powodująca skręt żołądka. Mamy tutaj perypetie kwiaciarza leczącego złamane serce, nauczycielki zakochanej w nowym mężczyźnie (który okazuje się żonaty), faceta poznającego panią żołnierz w samolocie oraz kilka osób, które mimo swojej nienawiści do dnia zakochanych przełamują się i zostają pochłonięci w ten wir serduszek.
Pomijając już główną tematykę, od której jedni poczują ciepło w serduszku, a inni włączą tryb zgreda, to można powiedzieć, że pomimo jakże oklepanej tematyki i dużej ilości aktorów, wszystko jest na swój sposób płynne. Zdarza nam się nawet kilka tajemniczych wątków na krótki bądź dłuższy czas, co również przy filmie w takim klimacie jest dużym plusem (np. nie wiemy do końca, o co chodzi z karierą sportowca ani do kogo leci pani żołnierz).
Prócz pewnych tajemniczych rzeczy, ku chwale nie wszystko leci lekko i przyjemnie. Mamy tutaj złamane serce przez gościa toczącego podwójne życie. Prócz tego mamy dość ciekawy wątek komediowy, w którym to Anne Hathaway bawi się w sex-telefon. Jest to mieszanka mająca kilka rzeczy w sobie, ale pamiętajmy, że ma przedstawić happy ending, bo w końcu o to chodzi w święcie zakochanych.
I w zasadzie tyle mogę powiedzieć o tej serii. Na grze aktorów nie musimy w zasadzie się skupiać, tak samo, jak na projekcie ich bohaterów (chociaż fakt, dziewczyna grana przez Taylor Swift irytuje mnie niesamowicie). Na muzyce również nie musimy się zbytnio koncentrować — otrzymujemy kilka pozytywnych, tematycznych kawałków i tyle... po prostu jest to lekki film, który pozwoli się odmóżdżyć, uzupełnić „braki ckliwości” i zniknie w otchłani filmów „obejrzanych” na Filmwebie.
Nie możemy tutaj szukać głębszego przekazu, gdyż 14. dzień lutego zupełnie takiego przekazu nie wnosi. Chodzi o komercyjny powód do świętowania. Dlatego też niczego więcej nie oczekiwałam, niczego się nie spodziewałam. Jest ok.
Ocena ogólna: 6/10
Komentarze
Prześlij komentarz