Recenzja serialu: V-Wars
Jak sporo z Was wie, jestem osobą, która lubi zagłębiać się popkulturowo w różne rzeczy związane
z wampiryzmem. Od Wywiadu z Wampirem Anne Rice, po starego Van Hellsinga z Hugh Jackmanem w roli głównej, poprzez serialowe romansidła pokroju Pamiętników Wampirów. Nikogo więc nie powinno zdziwić, że nowa produkcja Netflix, czyli V-Wars przykuło moją uwagę. Czy warto było poświęcić swój czas?
V-Wars to serial, który pojawił się na platformie chwilkę przed Wiedźminem i miał być w kolekcji seriali zakańczających 2019 rok od Netflix. Sam trailer zapowiadał się dość ciekawie, przedstawiał bardzo dużo akcji, był dość dynamiczny i dałoby się uwierzyć, że jest to prawdziwe kino pełne pościgów i wybuchów. Wspomniałam właśnie o tym, że "dałoby się uwierzyć". Niestety oglądając ten serial, niestety, będziemy zmuszeni się rozczarować... aczkolwiek ku chwale to tylko 10 odcinków!
Historia opowiada nam o losach dwóch przyjaciół - naukowca Luthera Swanna oraz jego kumpla Michaela Fayne'a. Luther na podstawie swoich dotychczasowych badań jest w stanie zapowiedzieć koniec świata, polegający na rozmrożeniu komórek genetycznych pozostałych w lodowcach z czasów prehistorycznych. Nasze organizmy nie byłyby w stanie zaakceptować wirusów panujących w innych czasach, przez co mogłoby dojść do klęski. Takim oto dziwnym przypadkiem i tokiem tych badań, nasi bohaterowie mają bezpośredni kontakt z jednym z wirusów (prionów) i po tym jeden z nich staje się zarażonym z cechami zbliżonymi do mitycznych postaci zwanych wampirami.
Zastanowicie się więc zapewne, dlaczego tylko jeden z nich został zakażony, skoro wizja przepowiadała ogólny brak tolerancji współczesnego organizmu na rzekome priony? Otóż jak to w nauce bywa, wszystkiego dowiadujemy się z czasem. Dlatego też w trakcie rozwoju fabuły (o ile można to tak ująć) doktorek dowiaduje się, na kogo zadziała dany wirus i jak bardzo populacja jest w niebezpieczeństwie. Nikt natomiast nie spodziewa się, że rozwój wirusa to jest tylko wierzchołek góry lodowej, a cały główny problem wyniknie na tle społecznym oraz politycznym.
Fabularnie od pierwszego odcinka byłam zaciekawiona, gdyż pierwszy raz miałam styczność z taką wizją wampiryzmu. Nie ma nagle nadludzi pojawiających się od tak - bo był sobie kiedyś Dracula i tak powstała reszta wampirzego światka. Mamy tutaj pacjenta zero, który przez kontakt z wirusem musiał poradzić sobie z nową rzeczywistością, panować nad swoimi instynktami i podjąć decyzję, czy chce zostać uznany za dzikie stworzenie i zabijać, czy jednak zachować w sobie resztki człowieczeństwa.
W tym świecie również pojawiają się dwa typy zarażonych, aczkolwiek podział między wampirami, a wurdulakami nie został dokładnie opisany (pomijając fakt, że oba nazewnictwa dotycząca według mitów i legend dokładnie takich samych postaci). Jedyną dość mocną różnicą między nimi jest sposób zarażania. I tak oto "klasyczny" wampir był w stanie zarazić innych ludzi bez bezpośredniego kontaktu - wirusówka niczym epidemie w szkołach czy przedszkolach. Wurdulaki natomiast zarażać mogły tylko świadomie, zgodnie z legendami, mając bezpośredni kontakt ze swoją ofiarą, wlać w nią swój jad, a potem zabić.
Pomimo plusu fabularnego, pojawia się kilka niedoskonałości serii, których nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Mamy tutaj kilka postaci drugoplanowych, które swoje wkręcenie w towarzystwo i charakter mają na tyle irytujący i płytki, że ciężko jest coś wyjaśnić. Jesteś redaktorką podziemnego medium internetowego? Bez problemu dostaniesz się wszędzie tam, gdzie chcesz i dostaniesz kontakt, do kogo chcesz, bez obaw o konsekwencje prawne. Jesteś zastępcą lidera klanu wampirów? Nagle zacznie Ci odwalać, chcąc zabić swojego dowodzącego, bez konkretnych i jasnych powodów (ok, może być to zazdrość, ale po co rozwinąć ten wątek, skoro można go uciąć?).
Jak już wspomniałam o postaciach drugoplanowych, to może jednak powiem o naszym duecie, który ostatecznie może zamknąć się jeszcze w trio w postaci syna pana doktorka - gdyż on może być kluczem do całej zagadki. Doktorek jest totalną ślamazarą, która nie potrafi w życie i jego jedynym celem jest opieka nad swoim synem. W ogóle w połowie serialu zapominamy o idei tego, że on jest sobie doktorkiem, bo w zasadzie dalszych badań w ogóle nie robi, a mógłby tym przyspieszyć np. odnalezienie leku na wampiryzm. Nasz wampirek natomiast jest ziomeczkiem, który swoją chorobę traktuję niczym dar i chce być przez to traktowany właśnie jako osobny gatunek, a nie żyć na równi z ludźmi. No i ich cudowna męska przyjaźń, która tylko powoduje pewne idiotyzmy. Ja rozumiem, przyjaźń przyjaźnią, ale po tym co się odwala w tym filmie, już kilkukrotnie ziomeczki powinny się pozabijać.
Dodajmy jeszcze jeden spory plus w tym serialu. Wiem, że zabrzmiałoby to głupio, ale dużym plusem tej produkcji jest Ian Somerhalder w roli głównej. Wcale nie mówię tego jako zawzięta fanka Pamiętników wampirów jeszcze kilka lat wstecz. Mówię to dlatego, że jako aktor wcielił się w rolę doktorka idealnie. Jest to człowiek, którego byliśmy w stanie te kilka lat temu oglądać jako twardziela i zgrywusa, a tutaj jednak mamy opiekuńczego ojca i człowieka, który musi zmagać się z nową i brutalną rzeczywistością. I nie ma co zaprzeczać - jego gra aktorska tutaj jest na bardzo wysokim poziomie (pomimo niskiego poziomu samego bohatera).
Po krótkim przedstawieniu plusów i minusów mogę podsumować, że jest to serial, który niektórzy porzucą po pierwszych odcinkach, a inni jednak spróbują przebrnąć do końca. Oglądając ostatni odcinek, dostałam srogiego mindfucka, jest to naciągany koniec (tak samo, jak i budżet jak mniemam), ale ostatnie kilka minut jest w stanie zmotywować mnie do obejrzenia w przyszłości drugiego sezonu, jeśli takowy wyjdzie. Może w nim jednak będzie faktycznie ta akcja, o którą przez te 10 odcinków zupełnie nic nie robiłam.
Ocena ogólna: 6/10
Spójrzcie tylko na to i nie powiedzcie, że nie kojarzy Wam się to z jakością horrorów lat 90.
Komentarze
Prześlij komentarz